szopka fotkaWarszawa w dwudziestoleciu – ach, cóż to było za miasto! Rubaszny Franc Fiszer, legendarny Wieniawa, sarkastyczny Tuwim i śpiewający z balkonu hotelu Bristol, Jan Kiepura. Gdybyśmy znaleźli się teraz w Warszawie lat 20-tych, spostrzeglibyśmy że miasto jest wręcz pijane swoją wolnością (dosłownie i w przenośni).

Jak grzyby po deszczu wyrastali w nim młodzi poeci, aktorzy i muzycy, którzy zerwali już z cierpiętniczą martyrologią i postanowili wznieść nad Wisłą „Paryż Północy” z własnym Montparnassem, kabaretami i bujnym życiem nocnym.

Mówiąc o niesamowitej atmosferze panującej w Warszawie międzywojennej nie wypada nie wspomnieć o słynnej szopce politycznej Pikadora. Tzw. Pierwsza szopka warszawska napisana wspólnie przez Mariana Hemara, Jana Lechonia, Antoniego Słonimskiego i Juliana Tuwima, bardzo szybko zdobyła uznanie stołecznej publiczności. Do tego stopnia, że aż zainteresował się nią sam marszałek Józef Piłsudski, który postanowił wystawić ją w… Belwederze.

To niezwykłe wydarzenie miało miejsce w 1922 roku i od samego początku zostało zaplanowane jako niespodzianka dla członków Rady Ministrów. Zaprzęgnięta w całą mistyfikację prasa, podała rano informację, że owego dnia ma odbyć się w Belwederze bardzo ważne posiedzenie ministrów. W tym samym czasie zaczęto już montować scenę, a twórcy szopki ze zniecierpliwieniem czekali na przyjazd Wieniawy-Długoszowskiego, który miał odebrać ich czarnym Cadillac’iem, należącym do marszałka Piłsudskiego. Jak podaje Antoni Słonimski, limuzyna zajechała pod restaurację Astoria ok. godziny 4-tej i dumni jak pawie, młodzi poeci ruszyli przez miasto, by stanąć przed obliczem Naczelnika Państwa. Podobno Tuwim miał wtedy powiedzieć: Psiakrew! To byłaby frajda teraz tak kogoś ze znajomych przejechać! Gdy już zajechali do Belwederu, natychmiast zabrali się do przygotowywania niezwykłego przedstawienia. Wówczas to, rozchyliła się kotara, a z niej wyszedł sam Józef Piłsudski, który postanowił przywitać się z gośćmi oraz obejrzeć kukiełki. Gdy spostrzegł to malarz Leonhard, natychmiast zastąpił drogę marszałkowi i swoim tubalnym głosem oznajmił: Nie ma! Nie ma, panie Naczelniku! Jak pan teraz obejrzy, to później żadnej zabawy nie będzie. Rozbawiony Piłsudski rzekł na to: Jak rozkaz, to rozkaz i wyszedł.

Gdy do Belwederu przybyli już ministrowie, Naczelnik powitał ich, a następnie powiedział: Proszę panów na szopkę. Widowisko przypadło zgromadzonym do gustu, a najważniejszy z całego towarzystwa, zaśmiewał się co chwila, patrząc na rozbrykane kukiełki Wieniawy, marszałka Trąmpczyńskiego, gen. Hallera i samego siebie.

Zdarzenie to pokazuje nam, że w Warszawie pierwszych lat niepodległości istniała swoista symbioza pomiędzy młodymi poetami z niezwykłym poczuciem humoru, a najwyższymi kręgami władzy. Józef Piłsudski potrafił oczarować rozmówców i wiedział co robić, aby być wielbionym przez artystów. Nie można mu także odmówić swoistego naturalnego dystansu, gdyż swymi dowcipami nie raz zaskakiwał współpracowników. Lechoń wspomina także inną sytuację, która doskonale to ilustruje. Miało to miejsce w PEN-Clubie podczas uroczystego obiadu na cześć Wacława Sieroszewskiego. Józef Piłsudski, świeżo po powrocie z Nieświeża, snuł plany o tym, że jego córka Wanda będzie królową Polski, a za nią będzie podążał Wieniawa, nazwany przez marszałka „starym ramolem na krzywych nogach”. Po tematach rojalistycznych, przyszedł czas na docinki wobec ministrów, które postanowił przerwać oburzony Jędrzej Moraczewski (ówczesny minister robót publicznych). Wtedy to Piłsudski miał do niego rzec: „Tylko ty, Jędrusiu, już lepiej nic nie gadaj. A gdzie jest szosa z Lidy do Wilna?”.

Młody Lechoń był pod wielkim wrażeniem Piłsudskiego, jeszcze zanim go osobiście poznał. Wystarczy bowiem wziąć do ręki jego pierwszy zbiór poezji, wydany w 1920 roku pod tytułem „Karmazynowy poemat”, gdzie znalazł się pisany w młodopolskiej konwencji wiersz „Piłsudski”:

Hej, kwiaty na armaty! Żołnierzom do dłoni!

Katedra oszalała! Ze wszystkich sił dzwoni.

Księża idą z katedry w czerwieni i zlocie.

Białe kwiaty padają pod stopy piechocie.

Szeregi za szeregiem! Sztandary! Sztandary!

. . . . . . . . . . . . . . . . .

A On mówić nie może! Mundur na nim szary.

Kształtowanie i funkcjonowanie legendy Józefa Piłsudskiego to jednak zagadnienie ogromne i nie sposób jest je tutaj poruszyć. Kończąc opowieść o piłsudczykowskim Lechoniu warto jednak wspomnieć jeszcze jedno wydarzenie, a mianowicie wywiad, który przeprowadził on z nim dla „Wiadomości Literackich” w październiku 1924 r.

Autor „Karmazynowego poematu” został bowiem niezwykle ciepło przyjęty w Sulejówku, gdzie marszałek nie tylko mówił o swoich stosunkach z malarzami, ulubionych książkach, własnej twórczości, ale także wypytywał 25-letniego poetę o jego opinie w różnych sprawach i podobno słuchał go zaciekawieniem – tak przynajmniej przedstawiał to Jan Lechoń, który niestety – jak wielu innych artystów – słynął z megalomanii.

Do niezwykle wymownego połączenia życia warszawskiej bohemy literackiej ze światem polityki doszło także w przededniu Zamachu Majowego. Słonimski miał być bowiem jednym z jego fundatorów! Podczas wieczornej zabawy w „Astorii” podszedł do niego Walery Sławek, który przeprowadzał wtedy zrzutkę na taksówki dla oficerów, udających się do swoich garnizonów. Słonimski wyłożył na tę akcję 50 zł, co stanowiło 1/8 wszystkich zebranych wtedy pieniędzy. Sumy tej nigdy nie odzyskał, gdyż jak sam wspomina, niezręcznie mu było prosić, a sam Sławek prawdopodobnie o tym zapomniał, mając na głowie ważniejsze sprawy państwowe.

Kończąc opowieść o literatach oczarowanych Piłsudskim warto także wspomnieć, że nawet niezwykle sarkastyczny i ostry w swoich uwagach, Witold Gombrowicz nie potrafił napisać nic złego o Pierwszym Marszałku Polski: Mnie, artystę, zachwycał i bawił styl Marszałka, cały ten jego tak własny, soczysty, barwny sposób bycia i ta wielkość jego tak swoista i soczysta. Było to zarazem doskonale polskie i niesłychanie jego własne, osobiste… my, literaci, nieraz godzinami rozprawialiśmy o tej zdumiewającej figurze, ciesząc się z nią i usiłując rozgryźć jej sekrety.

Bibliografia

Gombrowicz Witold, Wspomnienia polskie; Wędrówki po Argentynie, Kraków 1996.
Lechoń Jan, Karmazynowy poemat, Wrocław 1988.
Lechoń Jan, Portrety ludzi i zdarzeń, Warszawa 1999.
Słonimski Antoni, Alfabet wspomnień, Warszawa 1989.
Słonimski Antoni, Jedna strona medalu, Warszawa 1971.
Zaruba Jerzy, Z pamiętników bywalca, Warszawa 2007.

Komentarze

comments